Aby zacząć żyć naprawdę trzeba pozbyć się złudzeń.
Aby zacząć żyć naprawdę wystarczy przestać chcieć mieć.
To brzmi jak domorosły Paulo Coehlo, którym nie jestem, ani nigdy nie byłam. Nie podam też nikomu przepisu na bycie szczęśliwym. Mogę jedynie opowiedzieć o mojej ścieżce ku byciu w zgodzie nie tylko ze sobą i swoim otoczeniem, ale też pokorze, która rodzi się we mnie każdego dnia.
Wyobraźcie sobie dzień, w którym całe swoje życie z ciepłej i przytulnej Polski przenosicie nagle na koło podbiegunowe. Nic wielkiego, ludzie podróżują wszędzie. Zima jak zima, przecież i w Polsce bywało -17 stopni. Wszystkie wełniane swetry upakowane są na tylnym siedzeniu samochodu, wałówka w bagażniku. Witaj Arktyko!











Pojechałam do Norwegii z wyznaczonym planem, marzeniem do spełnienia. Czy to nie kłóci się z tym, co napisałam w pierwszej linijce? Poniekąd. Bo marzenie jest chceniem, a kiedy wymarzona rzecz jest materialna to oznacza, że chcę mieć. To jest dość banalna rzecz, bo wyjechałam po to, by uzbierać środki na budowę domu. Standardowe marzenie emigranta i w tej materii nic się nie zmieniło. Spędzam tu kolejną już zimę lawirując pomiędzy promocjami w supermarketach, zapasami z domu i… tym, co opiszę zaraz.
Mniej znaczy więcej
Pierwszy raz zrozumiałam to kupując ubrania na wyjazd. Każdy wydatek musiał być przemyślany, jednocześnie moje potrzeby były dość poważne. Rozsądnie wybierałam wodoodporną kurtkę, śniegowce, buty górskie, termiczną odzież, narciarskie skarpetki. To właśnie zakup technicznej odzieży uświadomił mi, że to, czego potrzebuję, w rzeczywistości mogę zmieścić do jednego plecaka. W pierwszym sezonie nie założyłam połowy swoich ubrań.
W drugim sezonie wzięłam połowę swoich ubrań i nosiłam zaledwie dwie trzecie. Obserwując ludzi na ulicach w puchowych kurtkach, wiatroodpornych spodniach, w butach trekingowych, wiedziałam, że swoisty minimalizm i bycie praktycznym chodzą parami.
W przyszłym sezonie zapakuję do plecaka jeszcze mniej. Dlaczego? Bo wiem, co w zupełności mi wystarczy.
I gdy teraz przełożę to na język kwiecistych sukienek i dwudziestu par rajstop, wiem już, że tego nie potrzebuję.
Używaj, naprawiaj, nie marnuj, dziel się z innymi
Mam żyłkę eksperymentatora. Słuchając opowieści przyjaciół postanowiłam sprawdzić na własnej skórze, jak żyje się freeganom. Freeganizm lub inaczej mówiąc dumpster diving, po mojemu śmietnikowanie, stało się nie tylko moim środkiem do osiągnięcia wymarzonego celu, ale także uświadomiło mi, jeszcze bardziej dobitnie, w jak bardzo konsumpcyjnym świecie żyję i jak głęboko jestem w tym unurzana. Kiedy pierwszy raz otworzyłam kubeł ze śmieciami łzy napłynęły mi do oczu. W szkole podstawowej raz wyrzuciłam chleb. Po prostu zawieruszył mi się gdzieś między książkami na dnie plecaka i zarósł pleśnią. Było mi strasznie głupio i przykro, przepraszałam tę kanapkę, że jej nie zjadłam, również płacząc.
Znalazłam: dwa kontenery wypełnione chlebem, pięćdziesiąt jajek. Reklamówki pomarańczy, jogurty, awokado, o które w Meksyku toczą się wojny, sałaty, marchew i inne rzeczy, które spokojnie można jeszcze zjeść. Zaczęłam zaglądać regularnie. Początkowo traktując to jako sposób na oszczędności, stałam się lekarzem jedzenia. Ratowałam to, co miało się zmarnować.




Każdorazowa wyprawa śmietnikowa kończyła się dla mnie coraz głębszym szokiem.
Byłam zdruzgotana, kiedy wisząc nad kubłem wyciągałam dziesiąte opakowanie awokado czy też kolejne mango i ananasy. Dzieliłam się ze znajomymi, piekłam chleb bananowy na jajkach i bananach ze śmieci. Przez miesiąc jadłam jogurty codziennie, bo raz natrafiłam na cały kontener wypełniony nimi. I im głębiej zaglądałam na dno kontenera, tym głębiej zaglądałam również do środka samej siebie.
Marnuje się nie tylko jedzenie, marnuje się wszystko, zaśmieca się planetę. Marnuje się czas, rozdrabnia się na to, co nie ma najmniejszego znaczenia. Hodujemy w sobie oczekiwania. Żyjemy w nieustającym imperatywie doskonałości. Nieustannie czegoś chcemy. Musimy być doskonałe i piękne. Nasze domy nieskazitelnie czyste. Nasi mężowie, żony, dzieci najlepsze. Jedzenie w restauracji musi wysadzać z butów. Nasze paznokcie zadbane, włosy czyste.
Myję rzadziej włosy. Są ładniejsze. Na opakowaniu producent napisał, że w razie potrzeb czynności powtórzyć. Nie mam takich potrzeb. Nie potrzebuję już kwiecistych sukienek i dwudziestu par rajstop. Nie potrzebuję marnować czasu na to co nieistotne. Staram się nie marnować jedzenia, dawać nowe życie zepsutym przedmiotom.





Nie wymagam już, co przekłada się na zdrowy związek, bo jak wymagać od kogoś, skoro samemu nie jest się wystarczająco dobrym. Szanuję ułomność, po raz pierwszy od lat nie czuję presji i mogę być sobą.
Mam takie ulubione miejsce. Szlak biegowy niedaleko, w Snarbyeidet. Kiedy jeżdżę tam na nartach słyszę jedynie popiskiwania kijków i to, jak narty ocierają się o śnieg. A kiedy stanę, jestem pośrodku niczego, w doskonałej próżni, u wrót Arktyki. I wtedy wiem, że niczego nie chcę, bo wszystko, czego potrzebuję, już mam. To jest we mnie, nieopisany spokój. I przede mną, bo dzielę tę chwilę z najważniejszą osobą w moim życiu. Moim mężem, a on jest po prostu szybszym narciarzem.
O AUTORCE
Aleksandra Żuk
PR-ówka. Do niedawna miejska ogrodniczka, od niedawna wiejska obserwatorka ptaków. Rowerzystka, miejska aktywistka, żona. Zjadaczka wszystkiego, co znajduje w naturze, na dziko. Fanka sera żółtego i szczawiku zajęczego.
Szukamy szczęścia w przedmiotach martwych, podczas gdy cały czas nosimy je w sobie. Zamknięte na klucz. Kontakt z przyrodą, ograniczenie tego, co posiadamy, większa koncentracja na swoim wnętrzu, wypuszczają szczęście na wolność. I nie, nie ucieka ono wówczas od nas, trzyma się nas blisko, jak wierny pies.
PolubieniePolubienie